poniedziałek, 18 października 2010
Grunt to podstawa
Tak jak z celem mija się budowa zamku na piasku tak zupa nie może się udać bez dobrej bazy. A tą jak świat światem stanowi aromatyczny wywar, esencja smaku, krótko mówiąc – bulion. On tym dla zupy czym Piotr dla kościoła – skałą, opoką, fundamentem. Jasne, można pójść na łatwiznę, wrzucić do gara kostkę i skoncentrować się na innych przyjemnościach. Ale jeśli gotowanie nie jest dla nas tylko drogą do celu ale celem samym w sobie, to warto bulion zrobić samodzielnie.
Korzyści z takiego wyboru jest wiele. Po pierwsze sama czynność przywodzi na myśl rytuały, jakie czarnoksiężnicy i czarownicy odprawiali niegdyś nad kipiącymi kotłami. Mieszanie drewnianą łychą w garze, lądujące w wywarze tajemne składniki, buchająca w okap para – to wszystko ma swój nieodparty urok. Po drugie aromat, który rozchodzi się po domu – najbardziej domowy z zapachów, wypełniający w zamierzchłych czasach kuchnie babć naszych babć. Wreszcie – efekt naszej pracy, wspaniała, zawiesista, intensywnie pachnąca mikstura. Kostka instant zawstydzona chowa się w szafce ustępując miejsca królowi zupy - domowemu bulionowi .
Tak jak zupa swój początek bierze w wywarze, tak wywar bije z kości – w moim przypadku ciężkiej, przysadzistej kości cielęcej. Mięsa młodego wołu ci u mnie dostatek – zamrażarka pęka w szwach. Wszystko za sprawą mieszkającej pod Krakowem babci, która doskwierającą jej samotność leczy hodując całe stada zwierząt a za których raz na jakiś czas jakaś dorodna sztuka pada łupem rzeźnika.
Rzeczoną kość należy na półgodziny wstawić do nagrzanego piekarnika i zarumienić. Towarzyszyć jej mogą inne składniki bulionu – marchew, kawałek selera, korzeń pietruszki, pokrojona w ćwiartki cebula. Gdy wszystko to się ładnie opiecze wlewamy do naczynia szklankę wody i zostawiamy jeszcze kilka minut na ruszcie. Następnie przerzucamy zawartość duchówki do gara – nie byle garnuszka czy marnego rondla - do prawdziwego kotła. Dno naczynia do pieczenia wyskrobujemy szpatułka i to co się uzbiera dodajemy do mięsa z jarzynami. Zalewamy wszystko wodą, dodajemy kilka listków laurowych, łyżeczkę soli, pół łyżeczki pieprzu, 2-3 pokrojone ząbki czosnku , łyżeczką suszonej bazylii, kilka łodyg pietruszki. Przykrywamy, podkręcamy płomień i czekamy. Najpierw krótko, aż wywar zacznie wrzeć. Gdy to nastąpi zmniejszamy żar do minimum i zostawiamy gar na kilka dobrych godzin w spokoju.
Gdy obejrzymy już ostatni sezon ulubionego serialu, wyprasujemy wszystkie koszule, wyczeszemy kota i zrobimy sześćset pompek – wracamy do kuchni, próbujemy zawartości gara i doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Następnie zlewamy aromatyczny płyn znad kości i wygotowanych jarzyn i odstawiamy na bok do ostudzenia a na noc do wychłodzenia do lodówki.
Bladym świtem zrywamy się by dokończyć dzieła. Łyżką lub innym wymyślnym kuchennym przyborem zgarniamy delikatnie warstewkę tłuszczu, która zgromadziła się na powierzchni wywaru a następnie zabieramy się za filtrowanie. Bulion zlewamy do odpowiedniej wielkości naczynia przez czystą ścierkę - zabawy jest przy tym sporo a po wszystkim nie mało sprzątania, ale warto – no chyba, że ktoś woli bulion rustykalny, pełen obcych ciał, elementów niepożądanych i paprochów.
Na tym przygodę z bulionem można zakończyć – przechowywany w lodówce wytrzyma około 3 dni. Ale jeśli nic chcecie tak prędko żegnać się ze swoim dziełem, możecie wywar zamrozić. Najlepiej do tego celu nadają się klasyczne foremki do lodu. Zamiast wodą wypełniamy je bulionem i wstawiamy do zamrażarki a powstały kilka godzin później rosołowy lód pakujemy do woreczków i przez nawet pół roku przechowujemy w zamrażalniku. Domowy bulion w kostkach - oto jak zderza się tradycja i nowoczesność, pełnia smaku i wygoda użytkowania. To właśnie klucz do prawdziwej zupy - ale o niej już następnym razem.
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
poniedziałek, 11 października 2010
Fabryka czekolady
Do Szwajcarii pojechałem poznawać jej wina – wielki, nieodkryty skarb tego kraju (nieodkryty w dużej mierze z winy samych Szwajcarów, ale to już historia na innego bloga). Ale nawet gdyby pojechać tam podziwiać widoki czy architekturę człowiek i tak wcześniej czy później natknie się na…czekoladę. O niej dziś.
Spór o to czy lepszą czekoladę robią Szwajcarzy czy Belgowie pozostaje nierozstrzygnięty. Wiadomo natomiast, kto więcej jej zjada – statystyczny mieszkaniec Szwajcarii pochłania 12 kg czekolady rocznie bijąc tym samym wszelkie światowe rekordy. (W Polsce roczne spożycie nie przekracza 4kg na głowę).
Belgowie muszą oddać Szwajcarom pierwszeństwo w jeszcze jednej kwestii – to ci drudzy czekoladę mleczną wynaleźli. Pierwszy jej smakiem mógł cieszyć się mieszkaniec miasteczka Vevey, niejaki Daniel Peter. To właśnie on, w roku 1887 wpadł na pomysł by zmieszać masę kakaową ze sproszkowanym mlekiem tak by powstał smakołyk, który od 123 lat przywołuje rozkosz na tysiącach twarzy i zapewnia klientelę gabinetom dentystycznym na całym świecie. I to właśnie w Vevey mogłem podglądać jak robi się pralinki i degustować ich najbardziej wymyśle wcielenia.
Bo dziś pralinka to znacznie więcej niż kawałek karmelu czy trochę masy orzechowej oblanej czekoladą. Obok tych klasycznych, żeby nie powiedzieć archaicznych, powstają czekoladki nowoczesne, nawiązujące do (niekiedy karkołomnych) eksperymentów znanych z restauracji serwujących fusion cuisine. Mistrzowie cukiernicy bawią się treścią, dodając do swych wyrobów składniki, których w tradycyjnej kuchni nikt nie odważyłby się nawet trzymać w tej samej szafce, co czekoladę. Bawią się też formą przypisując kształtom swoich pralinek ukryte znaczenia i podteksty.
I tak, na zapleczu niewielkiej czekoladziarni w Vevey próbowałem pralinek z trawą cytrynową i płatkami złota – nawiązującymi do kulinarnych i religijnych tradycji Tajlandii. Zaraz potem pojawiły się pralinki z japońskim chrzanem wasabi. O tym, że ostre smaki dobrze współgrają ze słodyczą mlecznej czekolady przekonałem się jeszcze raz rozgryzając pralinkę z syczuańską papryką chilli. Smakuje to wszystko lepiej niż brzmi. Znacznie lepiej.
Dla mnie jednak, ciekawsze od tych ekstrawaganckich pomysłów okazało się porównanie pralinek wyprodukowanych z kakao z różnych części naszego globu. Bo ziarna, które rodziły się w Ameryce Południowej smakują zupełnie inaczej niż te z plantacji azjatyckich, kakao meksykańskie dzieli od tego z Ghany więcej niż tylko ocean. Różnic jest wiele - a to nuta wędzarnianego dymu, to znowu kwaskowaty, wręcz owocowy posmak. Właściciel wrażliwego podniebienia będzie wstanie wyłapać te różnice a doświadczony degustator określi nawet skąd pochodziły półprodukty, które złożyły się na daną czekoladkę.
Wniosek? Może taki - choć łączenie wina z czekolada to zadanie równie karkołomne jak łączenie piwa z szarlotką (czytaj – można, ale po co?) oba przysmaki mają ze sobą coś wspólnego. Ich produkcję można śmiało nazywać sztuką.
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
piątek, 8 października 2010
Zielona fala
Wczoraj ożywiliśmy bloga wiosenną zielenią, dziś kontynuujemy ten trend. I znowu danie proste, żeby nie powiedzieć prostackie (widać taki już urok kuchni południa) – gnocchi w sosie szpinakowo serowym.Przepis podpatrzyliśmy u koleżanki, która podpatrzyła go w kuchni włoskiej knajpy, w której pracuje.
Jednak to co właśnie napisałem może być nieco mylące – w końcu żeby zrobić gnochci trzeba się trochę napocić(pisaliśmy o tym tutaj). Problem w tym, że nam zazwyczaj nie chcę się nawet obierać ziemniaków a co dopiero ugniatać je na gładką masę, lepić z nich kluski itd. Dlatego tym razem idziemy na łatwiznę i kupujemy gnocchi w sklepie. Paczka w supermarkecie kosztuje około 5 zł i gwarantuję – smakują naprawdę dobrze. Na tyle dobrze, żeby dopuścić sobie tym razem lepienie ich własnoręcznie.
Własnoręcznie za to robimy sos. Na start na stojącą na płomieniu patelni ląduje posiekany ząbek (lub dwa, lub trzy, jak kto lubi) czosnku (w tym miejscu w większości przepisów pada ostrzeżenie, żeby uważać by czosnku nie przypalić bo staje się gorzki.), następnie szpinak (lepiej świeży, gorzej mrożony ale i tak i tak nieźle). Na tym etapie jeszcze nie doprawiamy bo ser, który dodamy za chwilę ma zbyt duży wpływ na smak. Zatem dodajemy ser – rozdrobniona gorgonzolę, ewentualnie inny ser z niebieską pleśnią. Mieszamy, próbujemy, doprawiamy solą, mieszamy dalej aż powstanie apetyczna zielona masa. Do tejże wrzucamy jeszcze gorące, ugotowane zgodnie z instrukcją na opakowaniu (w wersji dla tradycjonalistów własnoręcznzie ulepione) gnocchi. Mieszamy i drewnianą łychą nakładamy na talerze (w wersji dla kawalerów zjadamy prosto z patelni, najlepiej na stojąco w kuchni – tak smakują najlepiej!).
Składniki (na 2 osoby): paczka gnocchi, paczka szpinaku, paczka sera gorgonzola lub podobnego, 2 ząbki czosnku, ole do smażenia, sól.
Do popicia: O ile kuchnia włoska jest prosta to wina już niekoniecznie. Ale to już historia na innego bloga. Do tego akurat dania podałbym coś lekkiego, odświeżającego. Na przykład niedrogie Orvieto. Takie, które Herbert w „Barbarzyńcy w Ogrodzie” opisał tymi słowy: „Ma kolor słomy i mocny, trudny do określenia zapach. Pierwszy łyk nie robi wielkiego wrażenia, działanie rozpoczyna się po chwili: do wnętrza spływa studzienny chłód, który mrozi wątpia i serce, ale głowa rozpala się. Zupełnie na odwrót niż poleca pewien klasyk. Stan jest wspaniały (...)"
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
czwartek, 7 października 2010
Plackiem
Do popicia: Danie ma prosty, "wsiowy" charakter i zasługuje na proste, "wsiowe" wino. Na przykład podaną w szklance z grubego szkła Retsinę.
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
piątek, 2 kwietnia 2010
Postna rozpusta
…Śledzie!
ukochane, niezrównane, niedoścignione.
W dowolnej formie, o dowolnej porze, najchętniej prosto z opakowania, nocą, w poświacie lodówki. Marynowane, z cebulką, w śmietanie, solone, z majonezem, w ziołach, z czymkolwiek. Obok obowiązkowa kromka chleba albo nieodzowny w czas postu ziemniak z pieca.
I tu pojawia się problem natury moralno etycznej. Jak tu się umartwiać, jak się udręczać, skoro tradycyjny postny posiłek należy do najukochańszych? Przecież w rzeszy polskich chrześcijan musi znaleźć się chociaż kilku entuzjastów śledzia! Co mają czynić owi nieszczęśnicy, gdy matjas, miast stawać okoniem w gardle śni im się po nocach, a bywa, że i w biały dzień, na jawie? Jak maja się zachować, gdy w obecności koreczków śledziowych ich usta zalewa tsunami śliny?
Ja sam, z tego typu dylematami się nie borykam – wolność podniebienia gwarantuje mi sceptyczny stosunek do religii. Może trafię kiedyś za to do piekielnego kotła. Jeśli by, towarzyszyć będzie mi pewnie niejeden szczerze wierzący katolik, który obraził stwórcę rozkosznym mlaskaniem na myśl o postnym śledziku.

piątek, 19 marca 2010
Granice dobrego smaku 2 - Wietnam
23.02.2010 Już od prawie tygodnia do naszych buź trafiają specjały kraju środka. Wietnam i jego kulinarne specjały pozostały w tyle. Czas więc na podsumowanie i obiecaną część drugą granic smaku.
Z niemałą dozą obrzydzenia pierwsze miejsce na liście najbardziej odstręczających dań jednogłośnie przyznaliśmy psinie. Nigdy nie zapomnimy tego poranka, gdy po12 godzinach koszmarnej podróży wypchanym do granic możliwości autobusem, wjechaliśmy do stolicy Wietnamu, gdzie na ulicznych straganach ujrzeliśmy psie tusze. Poukładane w małe stosy, niektóre w całości, niektóre przerżnięte na pół, wszystkie zastygnięte w przerażających pozach, otwarte pyski, wyszczerzone kły. Takim to właśnie bardzo mocnym akcentem zaczęliśmy wizytę w Hanoi, nawet poranna kawa tak nas nie obudziła jak te widoki.
Wietnamska psina jest mięsem na specjalne okazje, na szczęście nie trafia się przypadkiem w gulaszu w ulicznej knajpie (do pewnego momentu nie byliśmy pewni, czy niechcący nie zjedliśmy jakiegoś Fafika w sosie, ale znajomy podróżnik rozwiał nasze obawy). Nie, nie spróbowaliśmy steku z psa i raczej nigdy tego nie zrobimy. Nie wiem dokładnie jaki jest główny powód naszej niechęci do dani z psa - może głęboko zakorzenione przekonanie, ze zwierząt uważanych za przyjaciół się nie je. A może taki, że martwy pies bez skóry wygląda po prostu obrzydliwie...Wietnamczycy tego problemu nie widzą i dopóki strawa jest pożywna i zabija głód, zjedzą wszystko i nawet najlepszego przyjaciela człowieka wrzucą na ruszt.
Ale pies to nie jedyny wietnamski specjał. W menu restauracji znaleźliśmy dania z królika, żaby, gołębia, piskląt (kurczęcych?) i kota (tak kota) - z grilla, w potrawce, w śmietanie, jak sobie tylko klient zażyczy. Kota ze względów sentymentalnych ominęliśmy, natomiast żabie udka z grilla były palce lizać! Na gołębia też mieliśmy chrapkę, ale przez noworoczny festiwal zamknęli nam ulubioną knajpę i musieliśmy się posilić zupką.
Apropo zupek - co kraj to obyczaj. Te wietnamskie nieco różnią się od tajskich; zasada przygotowywania jest taka sama, ale makaron bardziej przypomina spaghetti a smak zupy jest bardziej neutralny, podobny do rosołu, i całości trzeba samemu nadać smak. Pomagają w tym liczne dostępne przyprawy (sól, cukier, chilli, różne rodzaje octu i sos rybny) a także sałata, liście kolendry oraz mięty, które samemu dobiera się ze wspólnej miski zieleniny. Taka dobrze przyprawiona zupa smakuje tak wspaniale, że potrafiliśmy jeść ją kilka razy dziennie. Ale i na liście obrzydliwości znalazło się miejsce dla zupy z Wietnamu a dokładnie dla jej gluciastego wcielenia, na które natrafiliśmy w Dalat.
Wyobraźcie sobie słoik marynowanych maślaków, wyjmijcie wszystkie grzyby i pozostały śluz podgrzejcie w garnku. Do tego dodajcie ugotowane na twardo jajka przepiórcze, ścinki kurczaka i trochę surowych pieczarek.
W tej zupie dobra była tylko cena - około 1 zł za miskę.
Maciek do listy dodaje kolejną obrzydliwość - wietnamskie wino gronowe. Wszechobecne "Dalat Wine" rozlewane jest w konglomeracie żywnościowym, który oprócz wina produkuje orzeszki nerkowca i sok marchwiowy. Dostępne w wersji białej i czerwonej wino smakowało tak nędznie, że aby przebrnąć przez butelkę musieliśmy je mieszać z colą. Nawet wódka z węża wydaje się być lepszym rozwiązaniem, niż męczenie tego produktu winopodobnego.
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
wtorek, 2 lutego 2010
Deser backpacker'a
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
niedziela, 24 stycznia 2010
Granica dobrego smaku
Już od pierwszego wieczoru ze straganu "kusiła" nas smażona szarańcza. Wcześniejsze deklaracje o zjedzeniu robaka szybko poszły w niepamięć...
Pająki z grilla, owcze kopyta, jelita na metry, świńskie łby, węże w słoiku i wszystko to co jeszcze widuje się na targu w Azji często wywraca wnętrzności na drugą stronę, nie trzeba nawet próbować. Mi jednak od czterech dni wnętrzności wykręca...mango. To co można bezkarnie zjeść na surowo w Tajlandii jest kategorycznie zakazane w Kambodży. Czekajcie więc cierpliwie, aż zbiorę siły na drugą część sagi o granicach dobrego smaku. Przed nami słynący z obrzydliwości Wietnam!
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji
wtorek, 19 stycznia 2010
Zupa z bobra
Zupa jest bardzo prosta - w jej skład wchodzi wywar, podobny do rosołu, pływający w nim makaron ryżowy we wcześniej przez nas wybranym fasonie, niezidentyfikowane liście, zielone łodygi, mięsne kulki i kawałki usmażonej wieprzowiny lub kurczaka. Zupę taką przygotowuje się w nietypowy sposób - nie jest to bowiem gotowa potrawa bulgocąca na gazie i czekająca cierpliwie na podanie, lecz każda miseczka komponowana jest oddzielnie i na poczekaniu. W wielkim garze wrze bulion a kolejne składniki, w zależności od tego czego zażyczy sobie klient, są w nim zanurzane na specjalnym sitku i po kilku sekundach lądują w misce. Na koniec zalewane są bulionym i wędrują na stół. Co równie ciekawe, danie samo w sobie nie jest mocno przyprawione i za każdym razem trzeba samodzielnie polać zupę sosem ostrygowym, sojowym lub specjalnym octem z papryczkami chilli, żeby dodać jej pikanterii. Dzięki temu każdy może sobie skomponować danie o ulubionym stopniu ostrości. Nam, oprócz standardowo dostępnych sosów, smakowały zupy posypane posiekanymi orzeszkami ziemnymi (niesolonymi). Orzeszki zazwyczaj zarezerwowane są do innego dania z makaronem - wybornego pad thai. Nas jednak nie zniechęcały zdziwione twarze Tajów i sypaliśmy orzeszki do wszystkiego co trafiło na nasze talerze. Spróbujcie sami takiej zupy a przekonacie się dlaczego - pod warunkiem, że uda się Wam ją zjeść. W Tajlandi wszystkie dania z makaronem je się pałeczkami - zupę też:) Po zjedzeniu makaronu i wszystkich składników stałych, wywar je się łyżką, albo po prostu wypija z miseczki. Po kilku dniach ćwiczeń (a opisaną zupę jedliśmy codziennie przez cały miesiąc pobytu w Tajlandii) doszliśmy do wprawy i już nie wydawało nam się to tak absurdalne jak na początku.
Smacznego i powodzenia!
poniedziałek, 11 stycznia 2010
Pancake is the master!
Popularne i wszechobecne jest jedzenie na ulicy . A co najlepsze - w przeciwieństwie do potraw ze straganów w Indiach - bezpieczne, czyste i świeże. Kuchnia jest też bardziej lekkostrawna, nie ma tu ciężkich zawiesistych sosów ani gotowanych warzyw. Wszystko jest świeże, jarzyny pół surowe, dania banalnie proste i ...piekielnie ostre! Kuchnia Tajska różni się od indyjskiej i nepalskiej również tym, że jeszcze nam się nie znudziła (Pamiętam, że po 2 tygodniach podróży po Indiach do pierwszego napotkanego KFC wbiegliśmy z euforią zamawiając Longera i nuggetsy). W Królestwie Tajlandii jesteśmy już miesiąc i jeszcze nie zdarzyło nam się odwiedzić żadnego z fast-foodów, których przecież wcale tu nie brakuje. Jedzenie ulicy jest zbyt dobre, żeby zamienić je na hamburgera i frytki i w dodatku jest też tańsze; standardowy obiad kosztuje 40-50 bahtów (1 euro), podczas gdy porządna kanapka w Macu conajmniej 80.
Absolutny numer jeden to naleśniki z bananami. Po kolacji, najczęściej ostrej, taki deser jest jak miód na duszę. Niech jednak tajskie naleśniki nie kojarzą Wam się z tym co znamy z Polski. Ciasto podobne jest do indyjskiego roti i robi się je z mąki, cukru i wody (proporcje na tak zwane oko). Taki przepis podał nam mistrz naleśników z Chiang Rai choć kolega po fachu z Bangkoku twierdził, że do mąki i cukru dodaje jeszcze jajko i sól. Mi osobiście wydaje się też że nie obejdzie się bez odrobiny oleju. Pewnie będziemy musieli wyróbować kilka kombinacji, zanim dojdziemy do perfekcji. Z ciasta podzielonego na kulki robi się cieńkie placki i smaży na oleju. W Tajlandii taki placek był zręcznie"rozciągany" dłonią ulicznego mistrza (tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć na filmie poniżej), ale myślę, że przy pomocy zwykłego wałka też się uda. Na środku układa się posiekane na plasterki banany wymieszane z surowym jajkiem - to wersja z północy, lub bez jajka - wersja z południa i stolicy (do jajka można dodać jabłko albo inne owoce, ale bananów nic nie przebije), placek po chwili smażenia składany jest na kopertę, obsmażany z drugiej strony, polewany czekoladą i słodzonym mlekiem zagęszczonym i krojony na kawałki. Uwierzcie na słowo - jest to jeden z najlepszych deserów jakimi się delektowaliśmy. Lepkie palce lizać!
sobota, 9 stycznia 2010
Skok w bok jedzeniowo
Nigdy nie ukrywaliśmy naszej słabości do kuchni azjatyckiej. A właściwie indyjskiej, bo to właśnie przepisy z subkontynentu zajmowały na tych stronach najwięcej miejsca. Możnaby nawet powiedzieć, że od fascynacji tamtejszymi daniami zaczeło się snucie planów podróży. Wiedzieliśmy, że jeśli trafimy kiedyś do Azji to Indie będą pierwszym krajem, który zechcemy zobaczyć. Tak też się stało. A po Indiach przyszedł czas na Nepal i Tajlandię.
Indie
O kuchni indyjskiej pisaliśmy już nie raz. To co udawało nam się czasem przyrządzić w domu to tylko niewielką namiastką różnorodności i bogactwa, które zastaliśmy na miejscu, w Indiach. Najbardziej w pamięć zapadły nam potrawy z pieca Tandoor; bez porównania lepsze, bardziej chrupiące i pachnące niż te, które sami przyrządzaliśmy w piekarniku. Sama idea jest banalnie prosta - należy ulepić sobie gliniany piec w kształcie walca zwężającego się ku górze, opalać go drewnem i przyrządzać w nim placuszki roti, szaszłyki w czerwonej panierce albo chlebki naan.
Będąc w Indiach nigdy nie należy jeść surowych warzyw. Jeśli Ci się zdarzy (albo tak jak mi wydaje Ci się, że knajpa wygląda porządnie i czysto i nic Ci nie grozi) - poważne problemy żołądkowe masz niemal jak w banku. Zresztą, żeby wybić sobie z głowy zaufanie do restauracji i pomysły, że Twoje danie przygotowywane jest w higienicznych warunkach, wystarczy przejść się do restauracyjnej toalety a następnie wyobrazić sobie, że w kuchni podobnie dbają o higienę. Dlatego wszystko co w Indiach wędruje do buzi powinno być wcześniej poddane obróbce termicznej.
Ostrzeżenie dla drapieżników - mięso w Indiach to towar deficytowy. Zwłaszcza na południu kraju bardzo ciężko o kawał steku. Nawet jeśli uda się trafić na jedłodajnię serwującą mięso, w daniu będzie go mało.
I wreszcie - przyprawy. Jest ich tyle, że nawet nie będę silić się na jakieś przykłady. Najważniejsze jest to, żeby zamawiając coś w restauracji upewnić się wcześniej, czy danie jest ostre czy nie (albo raczej jak bardzo ostre). Czasami nawet to co dla Hindusa spicy nie było, nam wykręcało buzie.
A teraz podsumowanie miesiąca spędzonego w Indiach. Dobrych dań było zbyt wiele, żeby wymieniać, więc wyliczymy najgorsze:
#1 Makaron z serem zamówiony przez Maćka w Agrze. Rozgotowany szary makaron ze startym bezsmakowym serem, bez żadnych przypraw, ani dodatków, po prostu obrzydliwy (serwująca to danie "restauracja" chwaliła się, że w ma menu European dishes...)
#2 Smażona Dosa na śniadanie. Na południu Indii nie uświadczysz śniadania chociaż odrobinę przypominającego to co jemy w Europie. Rankiem na stole lądowały smażone w głębokim oleju słone pączki i sos z soczewicy (uwierzcie że na śniadanie jest to bardzo kiepska opcja)
#3 Israeli salad - z powodów które wymieniłam już wcześniej (surowe surowo wzbronione!), a poza tym dlatego, że wg Hindusa sałatka to warzywa owszem pokrojone, ale już niekoniecznie pomieszane, albo broń Boże przyprawione czy zalane jakimś sosem. Israeli salad było to ni mniej ni więcej, tylko pokrojony w kostkę ogórek, marchewka i cebula. Tyle.
Nepal
O kuchni nepalskiej nie ma się co rozpisywać, bo z wyjątkiem Dal Bat niewiele z tamtejszą rodzimą kuchnia nam się kojarzy. Dal Bat to ryż, sos z soczewicy, czasami mięsny gulasz, ale najczęściej warzywna potrawka i placek smażony na oleju. Niektórzy są amatorami tej potrawy, my się do nich nie zaliczamy. Jedyny plus tego dania jest taki, że dokładek ryżu dostaniesz tyle, aż pękniesz. A płacisz raz!
Drugie nepalskie danie godne wspomnienia to wyborny stek z jaka, który jedliśmy w górach, w miejscowości Marpha. Jak smakuje podobnie do wołowiny - mięso było mięciutkie, wspaniale doprawione ziołami, podane ze smażonymi ziemniakami i warzywami. Pycha! Zwłaszcza dla wygłodniałych turystów po 2 tygodniach wyczerpującego trekingu i żywienia się tuńczykiem z puszki.
Na wspomnienie zasłużyła też górska szarlotka. Annapurna circuit, który przemierzyliśmy znany jest też pod nazwą "Apple Pie trail" i przyznaję, że kilka razy trafiliśmy na szarlotkę jakiej nie powstydziłby się Blikle. Co ciekawe szarlotkę podaje się z sosem budyniowym na ciepło i jest to całkiem przyjemna kombinacja. Pewnego razu w cieście znaleźliśmy kawałki kokosa, co również dawało ciekawy efekt.
Poza tym, nepalskie jadłodajnie, przynajmniej te które osobiście napotkaliśmy podczas podróży, próbują imitować dania kuchni innych nacji, stąd np. croissant wygląda podobnie jak francuski, ale zrobiony jest z ciasta drożdżowego, indyjskie curry najczęściej jest wodniste, a pizza... o tym niżej:
Na liście najgorszych potraw z pobytu w Nepalu królują "przysmaki" z trekingu:
#1 Pizza zalana sosem pomidorowym i oprószona serem z jaka i przyrządzona...na parze! Byłam głodna, więc jakoś udało mi się ją przełknąć, dopiero po fakcie dotarło do mnie jaka to profanacja włoskiego klasyka.
#2 Chińskie zupki z tuńczykiem z puszki - chyba nie muszę więcej dodawać...
#3 Kawa. Bez porannej kawy ani rusz, ale w Nepalu ciężko dokonać wyboru czy lepiej zacząć dzień bez kofeiny, czy z porcją porannego obrzydzenia. Kawa standardowo podawana jest już z mlekiem i cukrem. Najczęściej ma też kożuch, dziwny ziemisty posmak i jest bardzo mocna..brrr....
Więcej na www.skokwbok.info