czwartek, 1 grudnia 2011

Fuzja



Umarło "Do Buzi"....niech żyje "Do Buzi"!

Oto następuje fuzja dwóch blogów - dobuzi.blogspot.com staje się częścią mojego bloga o Tajlandiiwww.skokwbokblog.com. Na skoku piszę o Polak w Tajlandii, podróżach po Tajlanjdii, odkrywaniu Azji a od dziś - również o jedzeniu i piciu. Na razie w zakładce kulinarnej skoku - teksty archiwalne, przeniesione stąd. Ale wkrótce z pewnością - nowości. Wybiorę się z kamerą na pobliski targ, pokażę wam jak wyglądają w Bangkoku przygotowania do wigilii, jak obierać mango i jeść karalucha.  Kuchnia Tajska i nie tylko. Zapraszam! Zobaczcie jak zakonczyla sie moja wyprwa do Azji.

czwartek, 21 lipca 2011

Family Business

O tajskim podejściu do biznesu pisałem już tutaj. Jeśli to odtwórcze i miało oryginalne myślenie uznać za słabość tajskich przedsiębiorców to do ich atutów należy zaliczyć zapał. Ogromny, nieokiełznany pędy ku przedsiębiorczości. Wystarczy kawałek chodnika, brawa w kamienicy, schodu do metra a już otwiera się biznes, rozkręca interes, wykuwa się czyjaś przyszłość. I każdy orze jak może, (rowniez Polak w Tajlandii)dorabia na boku, czymś handluje, coś oferuje. Żona gotuje zupę na ulicznej garkuchni, mąż zasuwa po okolicy mototaksówką, dzieci śpią spokojne o swoją przyszłość. A gdy żona się zmęczy i utnie sobie drzemkę, mąż zsiada z motocykla i zastępują ją przy garze. Biznes rodzinny pełną gębą. A ja siedzę i gębę napycham tą zupą wodząc ciekawskim wzrokiem po otoczeniu. Powiedźcie i wy za pośrednictwem tego filmiku. Zajrzyjskie tez na skok w bok by przeczytac jak zakonczyla sie moja wyprawa do Azji



 Tu zaś zobaczycie, jak tajską uliczną zupę należy przyprawiać. Szczypta chili, nieco cukru, kilka kropel sosu rybnego i ocet z ostrą papryką do smaku. Zależnie od użytych proporcji uzyskujemy odmienny efekt – zupę słoną, ostrą, słodką, kwaśną itd.


 Nie trzeba nawet życzyć smacznego, to danie nigdy nie zawodzi.

piątek, 8 lipca 2011

Proste jak szparag


Zdaje się, że w Polsce sezon na szparagi już się skończył. Tu w Bangkoku nie ma sezonu, są za to szparagi, na targu za rogiem. Po 2 zł za pęczek. (sprawdz ceny w Tajlandii) Wrzucam do osolonej wody, gotuję kilka minut. Smażę jajko (kupione na tym samym targu za 40gr, wielkie, o żółtku pomarańczowym jak słońce), jeśli mi się nudzi przyrządzam szybki beszamel (mąka podsmażona na maśle z kilkoma łyżkami mleka) i w 4 minuty mam gotowy genialny posiłek. Bo geniusz tkwi w prostocie.

O tym jak radzi sobie Polak w Tajlandii przeczytasz na skok w bok blog.


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Nie ma bata na pieroga


Polacy są różni. Jedni nie mogą usiedzieć w miejscu, ciągnie ich w świat. Inni wolą komfort swoich czterech świat. Jednak zarówno ci jak i owi mają coś co ich łączy. Wszyscy lubią pierogi :) Rowniez Polak w Tajlandii

Tyle, że tym, którzy postanowili zostać i nie ruszać się za daleko o pierogi znacznie prościej. W końcu ser biały mają w sklepie za rogiem, w kuchennej szafce czeka na nich wałek i stolnica. Nic tylko zakasać rękawy i lepić.

My, wędrowcy tak łatwo nie mamy. (przekonaj sie, przeczytaj jak wyglda wyprawa do Azji )Rzadko mamy do dyspozycji narzędzia i produkty niezbędne do stworzenia pieroga. Ale że coś nie jest proste nie znaczy, że jest niemożliwe. Umocniony tymi słowami postanowiłem na niedzielny obiad zjeść pierogi ruskie. I jak postanowiłem tak zrobiłem.

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Pierogi: Fot. Maciej Klimowicz

Żeby jednak nie było zbyt nostalgicznie do mojego posiłku wdarł się również elementy azjatyckie. Pierogi jadłem w towarzystwie hinduski, która pomogła mi je również lepić. A przy okazji polazła mi jak pierogi lepi się w jej stornach – w himalajskich regionach Indii. Tam, gdzie spory procent ludności stanowi mniejszość nepalska do codziennego menu należą pierożki Momo – pękate kieszonki wypchane przeważnie mielonym mięsem lub serem. W stornach tych powszechne są również piklowane pędy bambusa z kawałkami mango i sporą szczyptą chilli. W pierwszej chwili na taką profanację naszego pieroga zareagowałem obrzydzeniem. Po chwili jednak ciekawość wzięła górę, spróbowałem i swoich pozostałych 20 pierogów zjadłem maczając je w ostro -kwaśno- słonym sosie gapiąc się w Tajską TV i czując się zupełnie jak w domu. I tylko szkoda ze ser tu taki drogi (poznaj ceny w Tajlandii )

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Weekend menu

Gdy w weekend coś staje mi na drodze i nie udaje mi się zorganizować wypadu za miasto – ruszam na miasto, w podróż kulinarną. Czasem szperam w internecie, szukam jakiegoś miejsca godnego odwiedzenia i obieram je za cel. A czasem wysiadam na pierwszej lepszej stacji metra czy kolejki nadziemnej, skręcam w pierwszą lepszą przecznicę i zaczynam węszyć.

Tym sposobem w sobotę wywąchałem jedną z najlepszych słodko ostrych zup Tom Yum jakie jakiej dotychczas próbowałem  (zupa znanego mi dotąd Tom Yum prawie nie przypominała ale tak nazywała ją kobieta pracująca przy garze a z nią sprzeczać się nie wypada). Podana na blaszanym stoiku, z miską ryżu, kolorowa, aromatyczna z całą rybą pływającą w wywarze. Rewelacja. 


Na deser – custard apple – owoc, którego polska nazwa przywodzi na myśl nowotwór – flaszowiec siatkowaty. W grubej skórce kryją się drobne, czarne pestki oblepione słodkim, miękkim miąższem. Pogryzane w busie wiozącym mnie nie wiadomo gdzie – pyszne. To owoc w prawym dolnym rogu kolażu. 


W niedzielę dałem się wciągnąć centrom handlowym. W nich zaś królują sieciówki. Na szczęście jednak wybór nie ogranicza się do McDonldsa i Burger Kinga, nic z tych rzeczy, jest znacznie ciekawiej. Do wyboru są między innymi niezłe restauracje serwujące kuchnię japońską, momentami zaskakująco podobną do naszej (!). Ale zamiast uderzać w nostalgiczne nuty smażonej wieprzowiny postawiłem na surową rybę. Lekkostrawne i efektownie podane. 


I całe szczęście że lekkostrawne bo na posiłek jaki fundnąłem sobie wieczorem powinienem wybrać się na czczo. Wysiadłszy z BTS na stacji Nana zgubiłem się w uliczkach Little Arabia. Tam trafiłem do restauracji Al Hussain gdzie na mój stół trafiły Kebab Masala, Beef Masala, Garlic Paan oraz danie z ziemniaków i groszku, którego nazwy nie pamiętam. Nie wiem jak udało mi się przebrnąć przez tę górę jedzenia, wiem zaś że do Hussaina wrócę – smakowało nieziemsko. 


A teraz pozostaje czekać na kolejny weekend. W planach są żeberka i prawdziwe hamburgery, stek i omlet z ostrygami, chińskie kluski i tańczące krewetki. Żyję, żyję aby jeść.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

środa, 15 czerwca 2011

Żeby życie miało smaczek....Alu Paratha


Nawet najlepsze danie jedzone codziennie w końcu człowiekowi zbrzydnie. Dlatego żeby odpocząć od kuchni tajskiej czasami robię kulinarny skok w bok.

Alu Paratha pochodzi w z północnych Indii. Wielu hindusów "wyznających" skrajny wegetarianizm nie dodaje do farszu cebuli i czosnku. Tego problemu nie maja jednak przedstawiciele mniejszości nepalskiej w himalajskich prowincji Indii, którzy jeść lubią i na restrykcje żywieniowe specjalnie się nie oglądają. A że moje Alu Paratha przyrządziła Hinduska pochodząca z himalajskiej prowincji Sikkim to w przepisie ani czosnku ani cebuli nie brakuje.

Składniki:

Farsz: 3-4 duże ziemniaki / 2 cebule / 5 ząbków czosnku / pół łyżeczki płatków chili / garść liści kolendry / sól

Ciasto: 6 szklanek mąki, woda.

A robi się to tak:

Ziemniaki ugotować i zagnieść na piure. Podsmażyć posiekaną cebulę i czosnek , dodać do ziemniaków. Doprawić solą, chili i kolendrą i wymieszać. 


Do miski z mąką powoli dodawać wodę, ugniatać aż do powstania sprężystego ciasta. Uformować kulki a z nich przy pomocy wałka – placuszki wielkość dłoni.


 Na placek nałożyć łyżkę farszu i zagnieść tak jak na zdjęciach. Tak uformowany pieróg jeszcze raz rozwałkować. Smażyć do zarumienienia.


Danie świetnie smakuje z indyjskimi, słono kwaśnymi piklami. Ale dobre będzie również z jogurtem naturalnym lub jako dodatek do mięsnego curry. Można podawać na zimno.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

czwartek, 9 czerwca 2011

Roti Sai Mai


Tajowie (i z tego co udało mi się zaobserwować, Azjaci w ogóle) mają ciekawe podejście do biznesu. Gdy przykładowo jakiś obrotny azjatycki przedsiębiorca postanowi otworzyć sklep z butami, jego sąsiad nie zastanawiając się długo otwiera obok drugi. Obok salonu fryzjerskiego powstaje kolejny salon fryzjerski, stoisko z rybkami do akwarium najłatwiej znaleźć obok...stoiska z rybkami do akwarium.

Nie inaczej ma się sprawa z jedzeniem, o czym mogłem przekonać się w miniony weekend w Ayutthayi, starożytnym mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bangkoku, dawnej stolicy królestwa Syjamu. Ayutthaya to przede wszystkim ruiny świątyń, poświata dawnego blasku tego miasta. Ale nie tylko. Obok świątyń na uwagę zasługuje lokalny deser: Roti Sai Mai.

Aby go znaleźć nie trzeba ekspedycji poszukiwawczej. Wystarczy wybrać się na spacer wzdłuż okalającej miasto rzeki. To tu, w okolicach miejskiego szpitala rozstawili swoje stragany sprzedawcy tego specjału. A są ich dziesiątki, kubek w kubek podobne do siebie nawzajem. Za każdym siedzi Tajka, która nagą dłonią rozprowadza gęste ciasto na rozgrzanej blasze, formując cienkie jak papier placki, na każdym piętrzą się plastikowe worki pełne wielobarwnego, przypominającego watę cukrową nadzienia, przy każdym za te same pieniądze kupić można ten sam zestaw – kilka roti oraz worek słodkiej waty.

Roti Sai Mai przyrządza się samodzielnie. Na cienki placuszek nakłada się dowolną ilość nadzienia, zawija w rulonik lub w kopertę i pakuje do buzi. Deser smakuje najlepiej spożywany na zielonej trawce, w cieniu pobliskich ruin. Lepki, słodki, jarmarczny i tak syty, że  starczy i dla towarzyszącej nam przy śniadaniu watahy wygłodniałych, bezpańskich psów.




Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

czwartek, 2 czerwca 2011

Stołówka

-->

Odkąd sięgam pamięcią jedzenie ze stołówki było dla mnie kwintesencją ohydy. Zaczęło się to już chyba w przedszkolu gdzie wmuszano we mnie zupę mleczną z kożuchem, niedogotowane lub rozgotowane ziemniaki z inne obrzydlistwa, których nie podałbym największemu wrogowi. Potem nastały czasy zalatującej kapustą stołówki szkolnej. Letni rosół na wyszczerbionych talerzach marki „Wars”, kompot w nadkruszonych kubkach „Społem”, aluminiowe sztućce. Nie było wyjścia – trzeba było jeść kanapki (I niestety zdaje sie ze niewiele sie w tej kwestii zmienilo).

A potem skończyłem edukację, spakowałem walizkę i wyjechałem do Tajlandii gdzie....wróciłem do szkoły i na stołówkę. I wcale nie mam ochoty się ewakuować. 


W szkolnej kantynie żywię się od 4 tygodni i jeszcze ani razu nie powtórzyłem swojego menu. Codziennie odkrywam coś nowego. Wybór jest ogromny – lady zastawione pojemnikami z daniami na bazie kurczaka, wieprzowiny, wołowiny i jarzyn, co najmniej kilka rodzajów zup, napoje we wszystkich kolorach tęczy, świeże owoce, lody, sorbety, desery nienazwane. Jedzenie wydawane jest z uśmiechem, przypraw do wyboru i do woli. Nic dziwnego, że w porze przerwy obiadowej, około 11:00 na stołówce panuje harmider nie do opisania. Przeszło 2000 głodnych nastolatków dobrze wie jak zrobić hałas. Z talerzami w dłoniach i żetonami, którymi płaci się za jedzenie w kieszeniach klebia sie między stoiskami a za ladami jak w ukropie uwijają się kucharki.

 A ceny? Najdroższe danie ((ryż z trzema dodatkami) kosztuje tu 25 Bahtów. Za cały obiad z napojem i deserem płacę przeważnie około 35 Bahtów (3,5 PLN). A myślałem, że taniej niż na tajskiej ulicy się nie da. 



Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

sobota, 28 maja 2011

Targ


Mieszkam na dziesiątym piętrze nowoczesnego apartamentowca. Wokół pełno nierdzewnej stali, aluminium i hartowanego szkła, w mieszkaniu cicho szumi klimatyzacja, na dachu w basenie pluszcze woda. Gdybym się stąd nie ruszał mógłbym zupełnie zapomnieć, że jestem w Azji.

Ale się ruszam. Zjeżdżam na dół windą i po minucie spaceru trafiam do kotła pełnego jadła.  Wystarczy, że przecisnę się między rozstawionymi na chodniku garkuchniami, skręcę w ukrytą w cieniu blaszanego dachu przecznicę i trafiam na food market. Od czasu gdy dorobiłem się własnej kuchni z lodówką i kuchenką zaglądam tam nie tylko po to, by pstrykać zdjęcia. Ale aparat staram się mieć zawsze ze sobą. Wielu z produktów piętrzących się na straganach nie umiem nazwać, przypisać im kategorii a tym bardziej nic z nich ugotować. Zawsze mogę jednak przynajmniej nacieszyć oczy. 















Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

wtorek, 24 maja 2011

Tama



 Gdy pakowałem walizę i ruszałem do Tajlandii byłem przekonany, że ten blog pęknie w szwach. W końcu podróżowanie to w dużej mierze smakowanie a każdy nowy kraj to setki nowych potraw. , codzienne kulinarne odkrycia. Tym bardziej w miejscu takim jak Tajlandia, gdzie jedzenie jest wszędzie, o każdej porze dnia i nocy i niemal nigdy nie rozczarowuje.

I rzeczywiście, od kiedy 4 miesiące temu wylądowałem w Bangkoku nie przestaję rozpływać się w zachwytach nad tym co znajduję na talerzu. Wystarczy kilka kroków w dowolnym kierunku by trafić na kolejny przysmak, któremu nie sposób się oprzeć. Buchające parą kotły z zupami, gary pełne zawiesistych potrawek, skwierczące na grillach mięsa. Ryby i owoce morza, trawa cytrynowa i papryczki chili, ryż w dziesiątkach wcieleń i nudle we pełnej palecie kształtów. Oczy wychodzą z orbit, ślinianki przechodzą w podwyższony stan gotowości, nadmiar w czystej formie.

A jednak na blogu cisza, nic się nie dzieje. Główną i skuteczną tamę dla potoku słów stanowi bariera językowa. Jak tu bowiem pisać o jedzeniu, gdy człowiek nie ma pojęcia co je? Jak opisać danie , skoro nie zna się jego imienia i nie wie się co się w nim kryje? Nie bardzo mam jak zapytać, ciężko mi też przeczytać bo tutejszy alfabet podobny jest do niczego a poza tym większość ulicznych knajp, w których się stołuję nie dysponuje niczym w rodzaju menu. Jedzenie zamawiam przy pomocy palca, wskazując sprzedawcom na co mam ochotę. Przy stole podglądam tutejszych, podpatruję z czym co się je, przy pomocy jakich narzędzi i w towarzystwie jakich przypraw. Do zupy zasiadam z pałeczkami w dłoniach i posypuję ją cukrem, mango dzielę na pół i kroję w zgrabną kostkę paroma precyzyjnymi ruchami noża, nie obruszam się już na widok kilku łyżek słodkiego skondensowanego mleka lądujących w mojej porannej kawie. Gdy coś mi nie smakuje (sytuacja ekstremalnie rzadka) po prostu odstawiam to na bok i zamawiam coś innego – w końcu rzadko co kosztuje tu więcej niż 5zł.Gdy czasami nudzą mi się smaki tajskie, jadę do dzielnicy Chińskiej lub Indyjskiej, gdy tęskno mi za domem gotuję makaron z czosnkiem i pomidorami. A w chwilach słabości wpadam do klimatyzowanego McDonaldsa i pochłaniam frytki z sosem chili.

Jedzenie jest tu tak wszechobecne i różnorodne, że nie ma czasu o nim myśleć, trzeba je jeść, cieszyć się nim. Więc nie myślę, nie piszę, smakuję.

Jednak kłopoty językowe nie były przeciez jedynym powodem milczenia. Równie ważny jest brak czasu – ostatnie 4 miesiące to prawdziwy galop wydarzeń, kaskada zmian, seria dni zupełnie do siebie nie podobnych. W tym szaleństwie ciężko o metodę, tym bardziej ciężko o czas na blogowanie. (mam nadzieję) Tymczasowo  zarzuciłem pisanie o winie, skoncentrowałem się na pisaniu o podróżach, pisanie o jedzeniu wciąż odkładam na później. Ale to właśnie się zmienia. A to dlatego, że wyhamowuję, na jakiś czas osiadam, wyrabiam sobie codzienną rutynę. I postaram się w niej znaleźć miejsce na tego bloga. Bo jest, oj jest o czym pisać.



Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

niedziela, 20 lutego 2011

Bananana!



W zamierzchłych czasach na dobuzi ukazał się już tekst o tajskich naleśnikach bananowych. Ale o rzeczach dobrych można pisać wiele razy więc pozwolę sobie na powtórkę.

Panie i panowie – oto jeden z najpopularniejszych ulicznych deserów w Tajlandii. Obok świeżych owoców i smażonych bananów to właśnie naleśniki z bananami królują na tutejszych chodnikach, rogach i skwerkach. W pobliżu mojego lokum przygotowuje je pochodzący z Birmy Tulip. Niestety niczego więcej nie udało mi się o nim dowiedzieć, on nie zna ani słowa po angielsku, ja po tajsku na razie umiem się przywitać, podziękować i policzyć do pięciu.

Tulip pojawia się na rogu pod 7eleven codziennie o tej samej porze, staje za swoim wózkiem i zaczyna pracę. W menu jego mini baru nie znajdziesz wymysłów takich jak w naleśnikarniach z Khao San Road, nie ma tu czekolady, polew owocowych, posypek z migdałów. Jest za to to co najlepsze, klasyka, tajskie naleśnik z jajkiem, bananami i z polewą ze słodkiego, skondensowanego mleka. Za to najbardziej wymyślne z jego dań płaci się 25 Bahtów. Płacąc o 10 mniej przyjdzie nam zrezygnować z polewy, za cenę 10 Bahtów dostaniemy naleśnik pusty w środku – zaskakująco popularny wśród mieszkańców tych okolic.

Oglądanie Tulipa przy pracy to prawdziwa przyjemność – płynne ruchy, precyzja no i fantastyczne rezultaty. Uprzednio przygotowane kulki ciasta zmieniają się w jego dłoniach w cieniutkie placki, ostrze jego noża w zawrotnym tempie tnie banana w cieniutkie plasterki, ręka delikatnie rozprowadza po cieście jajko. To wszystko ląduje na rozgrzanej, naoliwionej blasze, jeszcze kilka ruchów specjalną łopatką, odsączanie zbędnego tłuszczu i naleśnik jest gotów do podania. Pocięty w zgrabne kwadraciki, polany słodkim mlekiem i posypmy cukrem ląduje na plastikowej tacce. Za sztućce posłużą dwie wykałaczki.

Jest tłusto, jest słodko, jest wybornie. W towarzystwie skondensowanego mleka i białego cukru banan staje się przyjemnie kwaskowaty, ciasto rozkosznie chrupie, rozpuszczone masło głaszcze podniebienie. Absolutna perfekcja. A jeśli dzień wcześniej przesadziło się w piwem naleśnik bananowy zmienia się w perfekcyjne danie na kaca – ból głowy mija jak ręką odjął.



Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

poniedziałek, 14 lutego 2011

Prawie najlepsze danie na świecie


 Gdybym miał wybrać jedno danie, które miałbym jeść do końca życia, byłoby to...spaghetti. Ale mniejsza z nim. Ważne, że zaraz na drugiej pozycji uplasowałaby się tajska zupa. Dzisiaj o niej.

Zacząć należy od tego, że sformułowanie „tajska zupa” to godne pogardy uogólnienie, chyb nawet większe niż „polska zupa”. Tu, w Tajlandii, zupa nie jedno ma imię. O nazwach i imionach jednak dziś nie napiszę bo po tajsku jak na razie złapałem jedno słowo a ich (swoją drogą pięknego) alfabetu nawet nie będę próbował rozszyfrować. Skupmy się zatem na opisach i wrażeniach smakowych.

Tajska zupa może opierać się na mleku kokosowym, trawie cytrynowej i chili, kombinacji skutkującej powstaniem uwodzicielskiej, słodko, kwaśno ostrej mieszanki. Do tej kategorii zaliczyć można słynną zupę Dom Yam, choć niektórzy twierdzą, że to już nie tyle zupa to curry. Za taką klasyfikacją przemawia fakt, że Dom Yam podaje się z ryżem. Tyle, że o tych sytych, mętnych zupach też nie będę dziś pisał. A to dlatego, że nie serwuje się ich tu na ulicy, a od przyjazdu do Tajlandii, żywię się tylko tam.

Uliczną tajską zupę najprościej przyrównać bo rosołu z makaronem, tym w gruncie rzeczy jest. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Wywar jest tu niezwykle aromatyczny, pachnący kolendrą, limonką, anyżem. Inny jest też makaron, bo ryżowy. Zamawianie zupy zaczynamy od wyboru tego właśnie – dostępnych jest kilka grubości i kształtów – od cienkich jak włos nitek po duże, płaskie kluski. Następnie wskazujemy palcem (lub oznajmiamy czystą tajszczyzną) jakie mięso ma pływać w naszej zupie. Przeważnie do wyboru jest kurczak i wieprzowina, czasami wołowina lub owoce morza. Dokonawszy zamówieni siadamy na maleńkim plastikowym taboreciku przy chybotliwym metalowym stoliczku i czekamy minutę czy dwie aż wyląduje przed nami wysłużona, plastikowa miska z zupą. Danie je się jednocześnie pałeczkami i charakterystyczną, metalową łyżką. Jednak zanim zabierzemy się do jedzenia, zupę trzeba doprawić. Tu do wyboru mamy kilka opcji – przeważnie jest to chili suszone, chili marynowane w occie, czasami pasta chili, częściej cukier, sos rybny i pokruszone orzeszki ziemne. Dodajemy ostrożnie, po szczypcie, żeby nie przedobrzyć bo zupa przeważnie sama w sobie jest już ostra. Ja najbardziej lubię te zupo-dajnie, gdzie obok przypraw stoi jeszcze miska z zieleniną – kiełkami, liśćmi bazylii, i innymi, nieznanymi mi z nazwy przedstawicielami świata roślin.

Łyżką pijemy gorący bulion, pałeczkami jemy makaron. Tymi samymi pałeczkami nakładamy na łyżkę mięso i dodatki i przy pomocy tejże ładujemy je do buzi. Nie wiem dlaczego, tak wynika z moich obserwacji Tajów stołujących się na ulicach.

Gorąco jest dookoła, gorąca jest też zupa, wrażenie potęguje jeszcze ostrość chili. Efekt? Natychmiastowa ochłoda! Pot występuje na czoło, płynie po plecach i zgrzanemu franagowi (tak wołają Tajowie na obcych, nie Tajów) robi się chłodniej. To naprawdę działa! Wystarczy jedna miska a w człowieka wstępują nowe siły i orzeźwienie. I to wszystko za 30 Bathów czyli jakieś 3zł.

Wcieleń tajskiego rosołu jest nieskończenie wiele. Inne dodatki trafią nam się w Bangkockim China Town (czasami lepiej nie widzieć i nie pytać jakie), inne na jednej z wysp morza Andamańskiego. Ja wiem jednak jedno – jeszcze nigdy, ale to nigdy się na tym daniu nie zawiodłem. Za każdym razem smakuje inaczej, ale za każdym równie wspaniale.
Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

czwartek, 3 lutego 2011

Do Buzi w "Podróżach"

W Marcowym numerze magazynu Podróże ukaże się mój materiał zdjęciowo-tekstowy z połowu krabów w Irlandii. Premiera na DoBuzi już dzisiaj.


Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji