piątek, 2 kwietnia 2010

Postna rozpusta

Jakie danie śniło mi się w Delhijskim szpitalu gdy udręczony tajemniczym wirusem grypy przyjmowałem kolejną porcje życiodajnych płynów przy pomocy kroplówki? O czym marzyłem, gdy w poszukiwaniu kawałka mięsa przeczesywałem widelcem porcję kambodżańskiego ryżu? Jaki przysmak prześladował mnie gdy w chińskiej jadłodajni beznamiętnie żułem omyłkowo zamówione drobiowe podroby?

…Śledzie!
ukochane, niezrównane, niedoścignione.

W dowolnej formie, o dowolnej porze, najchętniej prosto z opakowania, nocą, w poświacie lodówki. Marynowane, z cebulką, w śmietanie, solone, z majonezem, w ziołach, z czymkolwiek. Obok obowiązkowa kromka chleba albo nieodzowny w czas postu ziemniak z pieca.

I tu pojawia się problem natury moralno etycznej. Jak tu się umartwiać, jak się udręczać, skoro tradycyjny postny posiłek należy do najukochańszych? Przecież w rzeszy polskich chrześcijan musi znaleźć się chociaż kilku entuzjastów śledzia! Co mają czynić owi nieszczęśnicy, gdy matjas, miast stawać okoniem w gardle śni im się po nocach, a bywa, że i w biały dzień, na jawie? Jak maja się zachować, gdy w obecności koreczków śledziowych ich usta zalewa tsunami śliny?

Ja sam, z tego typu dylematami się nie borykam – wolność podniebienia gwarantuje mi sceptyczny stosunek do religii. Może trafię kiedyś za to do piekielnego kotła. Jeśli by, towarzyszyć będzie mi pewnie niejeden szczerze wierzący katolik, który obraził stwórcę rozkosznym mlaskaniem na myśl o postnym śledziku.