poniedziałek, 27 czerwca 2011

Nie ma bata na pieroga


Polacy są różni. Jedni nie mogą usiedzieć w miejscu, ciągnie ich w świat. Inni wolą komfort swoich czterech świat. Jednak zarówno ci jak i owi mają coś co ich łączy. Wszyscy lubią pierogi :) Rowniez Polak w Tajlandii

Tyle, że tym, którzy postanowili zostać i nie ruszać się za daleko o pierogi znacznie prościej. W końcu ser biały mają w sklepie za rogiem, w kuchennej szafce czeka na nich wałek i stolnica. Nic tylko zakasać rękawy i lepić.

My, wędrowcy tak łatwo nie mamy. (przekonaj sie, przeczytaj jak wyglda wyprawa do Azji )Rzadko mamy do dyspozycji narzędzia i produkty niezbędne do stworzenia pieroga. Ale że coś nie jest proste nie znaczy, że jest niemożliwe. Umocniony tymi słowami postanowiłem na niedzielny obiad zjeść pierogi ruskie. I jak postanowiłem tak zrobiłem.

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Pierogi: Fot. Maciej Klimowicz

Żeby jednak nie było zbyt nostalgicznie do mojego posiłku wdarł się również elementy azjatyckie. Pierogi jadłem w towarzystwie hinduski, która pomogła mi je również lepić. A przy okazji polazła mi jak pierogi lepi się w jej stornach – w himalajskich regionach Indii. Tam, gdzie spory procent ludności stanowi mniejszość nepalska do codziennego menu należą pierożki Momo – pękate kieszonki wypchane przeważnie mielonym mięsem lub serem. W stornach tych powszechne są również piklowane pędy bambusa z kawałkami mango i sporą szczyptą chilli. W pierwszej chwili na taką profanację naszego pieroga zareagowałem obrzydzeniem. Po chwili jednak ciekawość wzięła górę, spróbowałem i swoich pozostałych 20 pierogów zjadłem maczając je w ostro -kwaśno- słonym sosie gapiąc się w Tajską TV i czując się zupełnie jak w domu. I tylko szkoda ze ser tu taki drogi (poznaj ceny w Tajlandii )

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Weekend menu

Gdy w weekend coś staje mi na drodze i nie udaje mi się zorganizować wypadu za miasto – ruszam na miasto, w podróż kulinarną. Czasem szperam w internecie, szukam jakiegoś miejsca godnego odwiedzenia i obieram je za cel. A czasem wysiadam na pierwszej lepszej stacji metra czy kolejki nadziemnej, skręcam w pierwszą lepszą przecznicę i zaczynam węszyć.

Tym sposobem w sobotę wywąchałem jedną z najlepszych słodko ostrych zup Tom Yum jakie jakiej dotychczas próbowałem  (zupa znanego mi dotąd Tom Yum prawie nie przypominała ale tak nazywała ją kobieta pracująca przy garze a z nią sprzeczać się nie wypada). Podana na blaszanym stoiku, z miską ryżu, kolorowa, aromatyczna z całą rybą pływającą w wywarze. Rewelacja. 


Na deser – custard apple – owoc, którego polska nazwa przywodzi na myśl nowotwór – flaszowiec siatkowaty. W grubej skórce kryją się drobne, czarne pestki oblepione słodkim, miękkim miąższem. Pogryzane w busie wiozącym mnie nie wiadomo gdzie – pyszne. To owoc w prawym dolnym rogu kolażu. 


W niedzielę dałem się wciągnąć centrom handlowym. W nich zaś królują sieciówki. Na szczęście jednak wybór nie ogranicza się do McDonldsa i Burger Kinga, nic z tych rzeczy, jest znacznie ciekawiej. Do wyboru są między innymi niezłe restauracje serwujące kuchnię japońską, momentami zaskakująco podobną do naszej (!). Ale zamiast uderzać w nostalgiczne nuty smażonej wieprzowiny postawiłem na surową rybę. Lekkostrawne i efektownie podane. 


I całe szczęście że lekkostrawne bo na posiłek jaki fundnąłem sobie wieczorem powinienem wybrać się na czczo. Wysiadłszy z BTS na stacji Nana zgubiłem się w uliczkach Little Arabia. Tam trafiłem do restauracji Al Hussain gdzie na mój stół trafiły Kebab Masala, Beef Masala, Garlic Paan oraz danie z ziemniaków i groszku, którego nazwy nie pamiętam. Nie wiem jak udało mi się przebrnąć przez tę górę jedzenia, wiem zaś że do Hussaina wrócę – smakowało nieziemsko. 


A teraz pozostaje czekać na kolejny weekend. W planach są żeberka i prawdziwe hamburgery, stek i omlet z ostrygami, chińskie kluski i tańczące krewetki. Żyję, żyję aby jeść.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

środa, 15 czerwca 2011

Żeby życie miało smaczek....Alu Paratha


Nawet najlepsze danie jedzone codziennie w końcu człowiekowi zbrzydnie. Dlatego żeby odpocząć od kuchni tajskiej czasami robię kulinarny skok w bok.

Alu Paratha pochodzi w z północnych Indii. Wielu hindusów "wyznających" skrajny wegetarianizm nie dodaje do farszu cebuli i czosnku. Tego problemu nie maja jednak przedstawiciele mniejszości nepalskiej w himalajskich prowincji Indii, którzy jeść lubią i na restrykcje żywieniowe specjalnie się nie oglądają. A że moje Alu Paratha przyrządziła Hinduska pochodząca z himalajskiej prowincji Sikkim to w przepisie ani czosnku ani cebuli nie brakuje.

Składniki:

Farsz: 3-4 duże ziemniaki / 2 cebule / 5 ząbków czosnku / pół łyżeczki płatków chili / garść liści kolendry / sól

Ciasto: 6 szklanek mąki, woda.

A robi się to tak:

Ziemniaki ugotować i zagnieść na piure. Podsmażyć posiekaną cebulę i czosnek , dodać do ziemniaków. Doprawić solą, chili i kolendrą i wymieszać. 


Do miski z mąką powoli dodawać wodę, ugniatać aż do powstania sprężystego ciasta. Uformować kulki a z nich przy pomocy wałka – placuszki wielkość dłoni.


 Na placek nałożyć łyżkę farszu i zagnieść tak jak na zdjęciach. Tak uformowany pieróg jeszcze raz rozwałkować. Smażyć do zarumienienia.


Danie świetnie smakuje z indyjskimi, słono kwaśnymi piklami. Ale dobre będzie również z jogurtem naturalnym lub jako dodatek do mięsnego curry. Można podawać na zimno.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

czwartek, 9 czerwca 2011

Roti Sai Mai


Tajowie (i z tego co udało mi się zaobserwować, Azjaci w ogóle) mają ciekawe podejście do biznesu. Gdy przykładowo jakiś obrotny azjatycki przedsiębiorca postanowi otworzyć sklep z butami, jego sąsiad nie zastanawiając się długo otwiera obok drugi. Obok salonu fryzjerskiego powstaje kolejny salon fryzjerski, stoisko z rybkami do akwarium najłatwiej znaleźć obok...stoiska z rybkami do akwarium.

Nie inaczej ma się sprawa z jedzeniem, o czym mogłem przekonać się w miniony weekend w Ayutthayi, starożytnym mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bangkoku, dawnej stolicy królestwa Syjamu. Ayutthaya to przede wszystkim ruiny świątyń, poświata dawnego blasku tego miasta. Ale nie tylko. Obok świątyń na uwagę zasługuje lokalny deser: Roti Sai Mai.

Aby go znaleźć nie trzeba ekspedycji poszukiwawczej. Wystarczy wybrać się na spacer wzdłuż okalającej miasto rzeki. To tu, w okolicach miejskiego szpitala rozstawili swoje stragany sprzedawcy tego specjału. A są ich dziesiątki, kubek w kubek podobne do siebie nawzajem. Za każdym siedzi Tajka, która nagą dłonią rozprowadza gęste ciasto na rozgrzanej blasze, formując cienkie jak papier placki, na każdym piętrzą się plastikowe worki pełne wielobarwnego, przypominającego watę cukrową nadzienia, przy każdym za te same pieniądze kupić można ten sam zestaw – kilka roti oraz worek słodkiej waty.

Roti Sai Mai przyrządza się samodzielnie. Na cienki placuszek nakłada się dowolną ilość nadzienia, zawija w rulonik lub w kopertę i pakuje do buzi. Deser smakuje najlepiej spożywany na zielonej trawce, w cieniu pobliskich ruin. Lepki, słodki, jarmarczny i tak syty, że  starczy i dla towarzyszącej nam przy śniadaniu watahy wygłodniałych, bezpańskich psów.




Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

czwartek, 2 czerwca 2011

Stołówka

-->

Odkąd sięgam pamięcią jedzenie ze stołówki było dla mnie kwintesencją ohydy. Zaczęło się to już chyba w przedszkolu gdzie wmuszano we mnie zupę mleczną z kożuchem, niedogotowane lub rozgotowane ziemniaki z inne obrzydlistwa, których nie podałbym największemu wrogowi. Potem nastały czasy zalatującej kapustą stołówki szkolnej. Letni rosół na wyszczerbionych talerzach marki „Wars”, kompot w nadkruszonych kubkach „Społem”, aluminiowe sztućce. Nie było wyjścia – trzeba było jeść kanapki (I niestety zdaje sie ze niewiele sie w tej kwestii zmienilo).

A potem skończyłem edukację, spakowałem walizkę i wyjechałem do Tajlandii gdzie....wróciłem do szkoły i na stołówkę. I wcale nie mam ochoty się ewakuować. 


W szkolnej kantynie żywię się od 4 tygodni i jeszcze ani razu nie powtórzyłem swojego menu. Codziennie odkrywam coś nowego. Wybór jest ogromny – lady zastawione pojemnikami z daniami na bazie kurczaka, wieprzowiny, wołowiny i jarzyn, co najmniej kilka rodzajów zup, napoje we wszystkich kolorach tęczy, świeże owoce, lody, sorbety, desery nienazwane. Jedzenie wydawane jest z uśmiechem, przypraw do wyboru i do woli. Nic dziwnego, że w porze przerwy obiadowej, około 11:00 na stołówce panuje harmider nie do opisania. Przeszło 2000 głodnych nastolatków dobrze wie jak zrobić hałas. Z talerzami w dłoniach i żetonami, którymi płaci się za jedzenie w kieszeniach klebia sie między stoiskami a za ladami jak w ukropie uwijają się kucharki.

 A ceny? Najdroższe danie ((ryż z trzema dodatkami) kosztuje tu 25 Bahtów. Za cały obiad z napojem i deserem płacę przeważnie około 35 Bahtów (3,5 PLN). A myślałem, że taniej niż na tajskiej ulicy się nie da. 



Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji