czwartek, 9 czerwca 2011

Roti Sai Mai


Tajowie (i z tego co udało mi się zaobserwować, Azjaci w ogóle) mają ciekawe podejście do biznesu. Gdy przykładowo jakiś obrotny azjatycki przedsiębiorca postanowi otworzyć sklep z butami, jego sąsiad nie zastanawiając się długo otwiera obok drugi. Obok salonu fryzjerskiego powstaje kolejny salon fryzjerski, stoisko z rybkami do akwarium najłatwiej znaleźć obok...stoiska z rybkami do akwarium.

Nie inaczej ma się sprawa z jedzeniem, o czym mogłem przekonać się w miniony weekend w Ayutthayi, starożytnym mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów na północ od Bangkoku, dawnej stolicy królestwa Syjamu. Ayutthaya to przede wszystkim ruiny świątyń, poświata dawnego blasku tego miasta. Ale nie tylko. Obok świątyń na uwagę zasługuje lokalny deser: Roti Sai Mai.

Aby go znaleźć nie trzeba ekspedycji poszukiwawczej. Wystarczy wybrać się na spacer wzdłuż okalającej miasto rzeki. To tu, w okolicach miejskiego szpitala rozstawili swoje stragany sprzedawcy tego specjału. A są ich dziesiątki, kubek w kubek podobne do siebie nawzajem. Za każdym siedzi Tajka, która nagą dłonią rozprowadza gęste ciasto na rozgrzanej blasze, formując cienkie jak papier placki, na każdym piętrzą się plastikowe worki pełne wielobarwnego, przypominającego watę cukrową nadzienia, przy każdym za te same pieniądze kupić można ten sam zestaw – kilka roti oraz worek słodkiej waty.

Roti Sai Mai przyrządza się samodzielnie. Na cienki placuszek nakłada się dowolną ilość nadzienia, zawija w rulonik lub w kopertę i pakuje do buzi. Deser smakuje najlepiej spożywany na zielonej trawce, w cieniu pobliskich ruin. Lepki, słodki, jarmarczny i tak syty, że  starczy i dla towarzyszącej nam przy śniadaniu watahy wygłodniałych, bezpańskich psów.




Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji

1 komentarz: