poniedziałek, 20 maja 2013

Stołówka

 Odkąd sięgam pamięcią jedzenie ze stołówki było dla mnie kwintesencją ohydy. Zaczęło się to już chyba w przedszkolu gdzie wmuszano we mnie zupę mleczną z kożuchem, niedogotowane lub rozgotowane ziemniaki z inne obrzydlistwa, których nie podałbym największemu wrogowi. Potem nastały czasy zalatującej kapustą stołówki szkolnej. Letni rosół na wyszczerbionych talerzach marki „Wars”, kompot w nadkruszonych kubkach „Społem”, aluminiowe sztućce. Nie było wyjścia – trzeba było jeść kanapki.

A potem skończyłem edukację, spakowałem walizkę i wyjechałem do Tajlandii gdzie....wróciłem do szkoły i na stołówkę. I wcale nie mam ochoty się ewakuować. 

 W szkolnej kantynie żywię się od 4 tygodni i jeszcze ani razu nie powtórzyłem swojego menu. Codziennie odkrywam coś nowego. Wybór jest ogromny – lady zastawione pojemnikami z daniami na bazie kurczaka, wieprzowiny, wołowiny i jarzyn, co najmniej kilka rodzajów zup, napoje we wszystkich kolorach tęczy, świeże owoce, lody, sorbety, desery nienazwane. Jedzenie wydawane jest z uśmiechem, przypraw do wyboru i do woli. Nic dziwnego, że w porze przerwy obiadowej, około 11:00 na stołówce panuje harmider nie do opisania. Przeszło 2000 głodnych nastolatków dobrze wie jak zrobić hałas. Z talerzami w dłoniach i żetonami, którymi płaci się za jedzenie w kieszeniach uwijają się między stoiskami a za ladami jak w ukropie uwijają się kucharki.


A ceny? Najdroższe danie ((ryż z trzema dodatkami) kosztuje tu 25 Bahtów. Za cały obiad z napojem i deserem płacę przeważnie około 35 Bahtów (3,5 PLN). A myślałem, że taniej niż na tajskiej ulicy się nie da.

czwartek, 1 grudnia 2011

Fuzja



Umarło "Do Buzi"....niech żyje "Do Buzi"!

Oto następuje fuzja dwóch blogów - dobuzi.blogspot.com staje się częścią mojego bloga o Tajlandiiwww.skokwbokblog.com. Na skoku piszę o Polak w Tajlandii, podróżach po Tajlanjdii, odkrywaniu Azji a od dziś - również o jedzeniu i piciu. Na razie w zakładce kulinarnej skoku - teksty archiwalne, przeniesione stąd. Ale wkrótce z pewnością - nowości. Wybiorę się z kamerą na pobliski targ, pokażę wam jak wyglądają w Bangkoku przygotowania do wigilii, jak obierać mango i jeść karalucha.  Kuchnia Tajska i nie tylko. Zapraszam! Zobaczcie jak zakonczyla sie moja wyprwa do Azji.

czwartek, 21 lipca 2011

Family Business

O tajskim podejściu do biznesu pisałem już tutaj. Jeśli to odtwórcze i miało oryginalne myślenie uznać za słabość tajskich przedsiębiorców to do ich atutów należy zaliczyć zapał. Ogromny, nieokiełznany pędy ku przedsiębiorczości. Wystarczy kawałek chodnika, brawa w kamienicy, schodu do metra a już otwiera się biznes, rozkręca interes, wykuwa się czyjaś przyszłość. I każdy orze jak może, (rowniez Polak w Tajlandii)dorabia na boku, czymś handluje, coś oferuje. Żona gotuje zupę na ulicznej garkuchni, mąż zasuwa po okolicy mototaksówką, dzieci śpią spokojne o swoją przyszłość. A gdy żona się zmęczy i utnie sobie drzemkę, mąż zsiada z motocykla i zastępują ją przy garze. Biznes rodzinny pełną gębą. A ja siedzę i gębę napycham tą zupą wodząc ciekawskim wzrokiem po otoczeniu. Powiedźcie i wy za pośrednictwem tego filmiku. Zajrzyjskie tez na skok w bok by przeczytac jak zakonczyla sie moja wyprawa do Azji



 Tu zaś zobaczycie, jak tajską uliczną zupę należy przyprawiać. Szczypta chili, nieco cukru, kilka kropel sosu rybnego i ocet z ostrą papryką do smaku. Zależnie od użytych proporcji uzyskujemy odmienny efekt – zupę słoną, ostrą, słodką, kwaśną itd.


 Nie trzeba nawet życzyć smacznego, to danie nigdy nie zawodzi.

piątek, 8 lipca 2011

Proste jak szparag


Zdaje się, że w Polsce sezon na szparagi już się skończył. Tu w Bangkoku nie ma sezonu, są za to szparagi, na targu za rogiem. Po 2 zł za pęczek. (sprawdz ceny w Tajlandii) Wrzucam do osolonej wody, gotuję kilka minut. Smażę jajko (kupione na tym samym targu za 40gr, wielkie, o żółtku pomarańczowym jak słońce), jeśli mi się nudzi przyrządzam szybki beszamel (mąka podsmażona na maśle z kilkoma łyżkami mleka) i w 4 minuty mam gotowy genialny posiłek. Bo geniusz tkwi w prostocie.

O tym jak radzi sobie Polak w Tajlandii przeczytasz na skok w bok blog.


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Nie ma bata na pieroga


Polacy są różni. Jedni nie mogą usiedzieć w miejscu, ciągnie ich w świat. Inni wolą komfort swoich czterech świat. Jednak zarówno ci jak i owi mają coś co ich łączy. Wszyscy lubią pierogi :) Rowniez Polak w Tajlandii

Tyle, że tym, którzy postanowili zostać i nie ruszać się za daleko o pierogi znacznie prościej. W końcu ser biały mają w sklepie za rogiem, w kuchennej szafce czeka na nich wałek i stolnica. Nic tylko zakasać rękawy i lepić.

My, wędrowcy tak łatwo nie mamy. (przekonaj sie, przeczytaj jak wyglda wyprawa do Azji )Rzadko mamy do dyspozycji narzędzia i produkty niezbędne do stworzenia pieroga. Ale że coś nie jest proste nie znaczy, że jest niemożliwe. Umocniony tymi słowami postanowiłem na niedzielny obiad zjeść pierogi ruskie. I jak postanowiłem tak zrobiłem.

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Ciasto: Fot. Maciej Klimowicz

 Pierogi: Fot. Maciej Klimowicz

Żeby jednak nie było zbyt nostalgicznie do mojego posiłku wdarł się również elementy azjatyckie. Pierogi jadłem w towarzystwie hinduski, która pomogła mi je również lepić. A przy okazji polazła mi jak pierogi lepi się w jej stornach – w himalajskich regionach Indii. Tam, gdzie spory procent ludności stanowi mniejszość nepalska do codziennego menu należą pierożki Momo – pękate kieszonki wypchane przeważnie mielonym mięsem lub serem. W stornach tych powszechne są również piklowane pędy bambusa z kawałkami mango i sporą szczyptą chilli. W pierwszej chwili na taką profanację naszego pieroga zareagowałem obrzydzeniem. Po chwili jednak ciekawość wzięła górę, spróbowałem i swoich pozostałych 20 pierogów zjadłem maczając je w ostro -kwaśno- słonym sosie gapiąc się w Tajską TV i czując się zupełnie jak w domu. I tylko szkoda ze ser tu taki drogi (poznaj ceny w Tajlandii )

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Weekend menu

Gdy w weekend coś staje mi na drodze i nie udaje mi się zorganizować wypadu za miasto – ruszam na miasto, w podróż kulinarną. Czasem szperam w internecie, szukam jakiegoś miejsca godnego odwiedzenia i obieram je za cel. A czasem wysiadam na pierwszej lepszej stacji metra czy kolejki nadziemnej, skręcam w pierwszą lepszą przecznicę i zaczynam węszyć.

Tym sposobem w sobotę wywąchałem jedną z najlepszych słodko ostrych zup Tom Yum jakie jakiej dotychczas próbowałem  (zupa znanego mi dotąd Tom Yum prawie nie przypominała ale tak nazywała ją kobieta pracująca przy garze a z nią sprzeczać się nie wypada). Podana na blaszanym stoiku, z miską ryżu, kolorowa, aromatyczna z całą rybą pływającą w wywarze. Rewelacja. 


Na deser – custard apple – owoc, którego polska nazwa przywodzi na myśl nowotwór – flaszowiec siatkowaty. W grubej skórce kryją się drobne, czarne pestki oblepione słodkim, miękkim miąższem. Pogryzane w busie wiozącym mnie nie wiadomo gdzie – pyszne. To owoc w prawym dolnym rogu kolażu. 


W niedzielę dałem się wciągnąć centrom handlowym. W nich zaś królują sieciówki. Na szczęście jednak wybór nie ogranicza się do McDonldsa i Burger Kinga, nic z tych rzeczy, jest znacznie ciekawiej. Do wyboru są między innymi niezłe restauracje serwujące kuchnię japońską, momentami zaskakująco podobną do naszej (!). Ale zamiast uderzać w nostalgiczne nuty smażonej wieprzowiny postawiłem na surową rybę. Lekkostrawne i efektownie podane. 


I całe szczęście że lekkostrawne bo na posiłek jaki fundnąłem sobie wieczorem powinienem wybrać się na czczo. Wysiadłszy z BTS na stacji Nana zgubiłem się w uliczkach Little Arabia. Tam trafiłem do restauracji Al Hussain gdzie na mój stół trafiły Kebab Masala, Beef Masala, Garlic Paan oraz danie z ziemniaków i groszku, którego nazwy nie pamiętam. Nie wiem jak udało mi się przebrnąć przez tę górę jedzenia, wiem zaś że do Hussaina wrócę – smakowało nieziemsko. 


A teraz pozostaje czekać na kolejny weekend. W planach są żeberka i prawdziwe hamburgery, stek i omlet z ostrygami, chińskie kluski i tańczące krewetki. Żyję, żyję aby jeść.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii jakie sa ceny w Tajlandii i jak skonczyla sie moja wyprawa do Azji

środa, 15 czerwca 2011

Żeby życie miało smaczek....Alu Paratha


Nawet najlepsze danie jedzone codziennie w końcu człowiekowi zbrzydnie. Dlatego żeby odpocząć od kuchni tajskiej czasami robię kulinarny skok w bok.

Alu Paratha pochodzi w z północnych Indii. Wielu hindusów "wyznających" skrajny wegetarianizm nie dodaje do farszu cebuli i czosnku. Tego problemu nie maja jednak przedstawiciele mniejszości nepalskiej w himalajskich prowincji Indii, którzy jeść lubią i na restrykcje żywieniowe specjalnie się nie oglądają. A że moje Alu Paratha przyrządziła Hinduska pochodząca z himalajskiej prowincji Sikkim to w przepisie ani czosnku ani cebuli nie brakuje.

Składniki:

Farsz: 3-4 duże ziemniaki / 2 cebule / 5 ząbków czosnku / pół łyżeczki płatków chili / garść liści kolendry / sól

Ciasto: 6 szklanek mąki, woda.

A robi się to tak:

Ziemniaki ugotować i zagnieść na piure. Podsmażyć posiekaną cebulę i czosnek , dodać do ziemniaków. Doprawić solą, chili i kolendrą i wymieszać. 


Do miski z mąką powoli dodawać wodę, ugniatać aż do powstania sprężystego ciasta. Uformować kulki a z nich przy pomocy wałka – placuszki wielkość dłoni.


 Na placek nałożyć łyżkę farszu i zagnieść tak jak na zdjęciach. Tak uformowany pieróg jeszcze raz rozwałkować. Smażyć do zarumienienia.


Danie świetnie smakuje z indyjskimi, słono kwaśnymi piklami. Ale dobre będzie również z jogurtem naturalnym lub jako dodatek do mięsnego curry. Można podawać na zimno.

Wiecej o tym jak zyje Polak w Tajlandii, o tym jakie sa ceny w Tajlandii i jak skoczyla sie moja wyprawa do Azji